Krok za krokiem, krok za kroczkiem… Przeszliśmy już jakieś sto metrów od domu. Cichy bezwietrzny wieczór. Joszko beztrosko przewąchujący zapachy wzdłuż chodnika. Ja rozglądam się bez konkretnego celu i zamysłu. Noc jest jasna, koniec pierwszej kwadry, ani jednej chmurki. Dzięki temu oświetlone okna nie przyciągają uwagi i łatwo nie być wścibskim.
Przebudziły mnie dźwięki. Stukanie? Cisza. Brzęczenie? Co to jest? Trzeba wstać i sprawdzić. Nasze podświadome autodestrukcyjne skłonności sprawiają, że ciągle niefrasobliwie zostawiamy na noc coś na joszkową nudę poranną. I masuriana i ja.
Stadło nasze w pewnym momencie ewoluowało w kierunku czegoś na kształt republiki babskiej. Na co dzień trzy samice, kot bez jajek i ja. Ja, samiec z jajkami. Jednak jakoś wcale się nie czułem królem dżungli.