Mijamy bramę, za którą zazwyczaj czeka młoda, sympatyczna suczka w typie bernardyna. Trochę na Joszka poszczekuje, kiedy jest daleko, trochę popiskuje i merda ogonem, kiedy jest blisko. Z wzajemnością.
Leży zwinięty w kłębuszek… W kłębuszek? W kłębuch chyba. Hmm… Leży zwinięty na wycieraczce pod drzwiami wyjściowymi. Niby te same drzwi, a choć od tej strony wyjściowe, to na zewnątrz już wejściowe. Choć ciągle może ktoś z tych wejściowych drzwi wyjść. Paradoks dwoistości istoty rzeczy.
Joszko, jak zwykle w czasie ubierania na spacer, udaje kamień. Nic go nie wzrusza. Ja wkładam buty, on jest posągiem. Zakładam kurtkę, zapinam zamek, on wpatruje się ciągle w ten sam punkt na drzwiach. Zakładam czapkę – on niewzruszony. Jak głaz. Dopinam poły kurtki jedynym guzikiem na dole – udaje, że nie widzi. Powoli wsuwam dłonie w wyciągnięte z kieszeni rękawiczki. Pies ciągle w tej samej pozycji, niewzruszony, cierpliwy, monumentalny. Tornjak Joszko. Z Mazur.
Końcówka listopada ciągle bez śniegu. Chłodno i wilgotno. Deszcze, mżawki, mgły – prawdziwa angielska zima. Na Mazurach.
Leży. Nie rusza się. Czai się, czy jest martwe? Nigdy go tu nie było. Ani latem, ani wiosną, ani zimą, ani jesienią to już nie pamiętam. Wytrzymuje moje nieruchome, zimne, przerażające na pewno spojrzenie. Twardziel, czy zdechlak? Warknę ostrzegawczo, bo może ślepy jest.