Rozgardiasz. Kakofonia dźwięków. Intrygująca. Nie rani uszu, łechce raczej. Zaciekawia. Muszę zwolnić. Czuję, że tak trzeba. Dziwadło też zwalnia. Zwykle wyczuwa moje polecenia i robi, co należy. Może nawet kiedyś będą z niego ludzie.
Standardowa procedura powrotu do domu ze spaceru to znalezienie czegoś na zachętę albo pozwolenie Joszkowi na wyszukanie czegoś, co będzie niósł do domu. Zawsze znajdą się ludzie, którzy lubią żyć w śmietniku, więc zazwyczaj nie ma z tym problemu.
Tłusty czwartek zaczął się dla Joszka w środę. W trakcie przygotowywania sobie kanapek na kolację – ukończony pierwszy krok z książki kucharskiej: „ukroić trzy grube pajdy chleba” – zadzwonił telefon. Aby chronić się przed zabójczym promieniowaniem z kosmosu, mamy ściany domu wyłożone ołowiem. To co prawda chroni nasze zdrowie, ale zakłóca sygnał gsm, więc, aby pogadać swobodnie, muszę wychodzić do przedpokoju. W trakcie rozmowy mija mnie Joszko z masurianą – wrócili ze spaceru.
Stadło nasze w pewnym momencie ewoluowało w kierunku czegoś na kształt republiki babskiej. Na co dzień trzy samice, kot bez jajek i ja. Ja, samiec z jajkami. Jednak jakoś wcale się nie czułem królem dżungli.
Słupek alkoholu – czy to na pewno lepiej, że alkoholu, a nie rtęci? – pokazuje zaledwie dwa czy trzy stopnie poniżej zera. Odrobina śniegu przyprószyła ziemię, zbyt mało, aby był sens go zamiatać. W dzień będzie odwilż i załatwi sprawę za mnie.